Na straży
Kiedy byliśmy dziećmi, posiadaliśmy broń. Nie, nie wirtualną, taka pojawi się dopiero za sześć lat. Prawdziwą, nie byle jaką, o dużym zasięgu. Biegaliśmy z witkami na które nabijaliśmy pigwy i miotaliśmy nimi w dal patrząc do którego piętra doleci. Naszymi okopami były krzaki, to pomiędzy nimi ustalaliśmy koordynaty i główny cel naszej batalii.
Były tylko dwie armie, my byliśmy Polakami, oni zawsze Niemcami. Żadnego więcej wroga. O złym i przebiegłym „Związku Sowieckim” dowiadywaliśmy się dopiero na lekcjach historii. Nie robiło to wtedy już na nas wrażenia.
Podróżowaliśmy na huśtawkach i ślizgawkach, na drabinkach mieliśmy czołg. Czy coś nas powstrzymywało? Tylko ulewa i stygnąca zupa na stole, no i raz wielka bestia zwana Owczarkiem Niemieckim, która chciała się dołączyć do zabawy, skacząc na mnie biegnącego i z ekscytacji wylizującego łzy wypuszczone ze strachu … i dziękować Bogu, że tylko łzy.
Pamietam, pewnego dnia, czołgając się w naszych okopach, nadziałem swoją dłoń na pękniętą butelkę, zaczęło boleć dopiero po pięciu minutach, kiedy zobaczyłem, że jestem zalany krwią po łokieć. Wtedy to odkryłem połączenie nerwu wzrokowego z całą resztą ciała, a w szczególności tą bolącą. Dzięki bliźnie nauczyłem się bardzo szybko odróżniać lewą rękę od prawej, lewą stronę od prawej i w ogóle wszystko co lewe i prawe.
Był to początek masowego wykupu magnetowidów z Baltony i resoraków z Pewexu. Panowie nosili wąsy i grube szkła, nosili nesesery do pracy, a po południu na ławce przed blokiem raczyli się zimnym z bąbelkami, puszczając z magnetofonów Pink Floyd. Prąd dostarczali przedłużaczami z wielkopłytowych kuchni.
Nie ruszało nas to wcale, byliśmy przecież na wojnie. Wojna brzmiała jak Pink Floyd, wojna trwała zawsze do wieczornego wydania Wiadomości, do 19:30 codziennie broniliśmy kraju, broniliśmy naszych ojców i matek, naszych starszych braci i sióstr.
Broniliśmy, kiedy byliśmy dziećmi.